- Ukraina przywitała nas słowami pogranicznika „Jakiś problem?” -
Ukraina przywitała nas słowami pogranicznika
„ Jakiś problem? ”
Tym razem zajadając wyświęcone Wielkanocne jajka u mojej kochanej Mamusi (czytaj teściowej) Valentyna oznajmiła „Boże Narodzenie będziemy razem w Ukrainie”. Nie zastanawiając się, wszyscy chórem odpowiedzieliśmy „no raczej”. Tym sposobem, nie do końca traktując to zobowiązanie poważnie, umówiliśmy się na wyjazd do Ukrainy. W październiku na kilka dni przed pierwszymi atakami niszczącymi infrastrukturę eklektyczną, nasze dziewczyny wróciły do swoich domów na Wołyńszczyźnie. Szczęśliwie jest to obwód, którego wojna w dużej mierze oszczędziła. Nie ma tam zniszczeń znanych z przekazów informacyjnych. Ułatwiło nam to decyzję o spędzeniu świąt Bożego Narodzenia w Ukrainie. W przeddzień wyjazdu, kompletując wszystkie potrzebne dokumenty otworzyłem plik z tytułem -ubezpieczenie pojazdu- aby dopełnić formalności i wydrukować Zieloną Kartę potrzebną w przypadku podróży samochodem poza granice UE. Jakie było moje zdziwienie kiedy przeczytałem napisany tłustym drukiem apostrof. „Ubezpieczenie nie obowiązuje na terytorium Ukrainy”. Przypomniały mi się stare niemieckie polisy, które miały identyczną klauzulę dotyczącą Polski. Szczęśliwie drugie auto, którego stanu technicznego ze względu na wiek, pewien nie byłem, miało możliwość rozszerzenia polisy o Zieloną Kartę obowiązującą na terenie całej Europy.
Tym sposobem załadowaliśmy się do leciwego Fiata Cromy wyposażając go w komplet narzędzi, latarek i śpiwory. Wszystko na wszelki wypadek. Jeszcze fotelik dziecięcy i zestaw zabawek na drogę dla dwulatka, no i oczywiście jedzenie. Każdy kto podróżował z małym dzieckiem wie, że w tym wyzwaniu, najłatwiejsze, to zdać Prawo Jazdy. Na trasie zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji. W trakcie składania zamówienia nagle wyłączyli prąd. Spodziewaliśmy się tego w Ukrainie, ale z pewnością nie w Polsce. Czyżby zły omen? Po dłuższym postoju udało się zjeść, ale ze względu na godzinę policyjną, która obowiązuje za naszą wschodnią granicą nie chcieliśmy ryzykować wjazdu tam w nocy. Dlatego postanowiliśmy przenocować w Lublinie. Rano po śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kolejka na granicy mimo obaw okazała się krótka. Po chwili byliśmy już przy okienku polskiego celnika. Nie krył on zdziwienia dla naszego pomysłu wjazdu do Ukrainy. Uspokoiła go dopiero informacja o celu naszej podróży. „Łuck, ok tam jest spokojnie, jedzcie”. Mała ekscytacja przy przekraczaniu rzeki granicznej i pierwsi żołnierze w pełnym polowym umundurowaniu z długą bronią. Nikt się nie uśmiecha. Jedziemy za innym autem na polskich nr rejestracyjnych w włączonymi światłami awaryjnymi. Zatrzymuje nas Ukraiński żołnierz, przepuszczając auto za którym jechaliśmy. Po mundurze wnioskujemy ze to funkcjonariusz ukraińskiej straży granicznej. Podchodzi do drzwi auta i groźnie pyta po polsku „jakiś problem?”. Po chili konsternacji odpowiadam z uśmiechem, aby rozładować atmosferą. Nie ma żadnego problemu. Na to słyszę kolejne pytanie. Z tonu wnioskuję, że jest ono retoryczne „talon wam dałem?” Jaki talon myślę, ale co kraj to obyczaj, więc grzecznie i nadal z uśmiechem odpowiadam, że nie. W odpowiedzi z którą już nie chciałem polemizować, usłyszałem „na zad i czekaj!” Palec pokazywał miejsce gdzie mieliśmy wycofać samochód i czekać. Korzystając z zasięgu jeszcze polskiej sieci komórkowej dopiero wtedy przeczytaliśmy o procedurach, które obowiązują wjeżdżających na terytorium Ukrainy. W pierwszej kolejności dostajemy talon z datą, godziną, nr rejestracyjnym pojazdu i liczbą pasażerów. Dopiero z tym arcyważnym talonem możemy przystąpić do odprawy paszportowej, następnie celnej i na końcu opieczętowany przez wszystkie służby talon oddajemy żołnierzowi przy opuszczaniu kordonu (granicy). Tymczasem nasz syn, wyciągnięty z fotelika w trakcie oczekiwania na talon, postanowił zabawić się klaksonem. Na nieszczęście dokładnie wtedy, kiedy obok nas przechodził żołnierz talonista. Pomyślałem, że nawet jeśli nas teraz nie zastrzeli, to z pewnością to przejście graniczne jest dla nas na zawsze zamknięte.
Pewnie był to taki pierwszy przypadek w karierze tego pogranicznika, kiedy ktoś na niego trąbił. Szczęśliwie nie tylko nie przeładował karabinu, ale serdecznie uśmiechnął się do naszego syna. Chwilę później dostaliśmy upragniony talon. Co w sumie niczego nie zmieniło, bo kolejne dwie służby graniczne wstrzymały ruch. Może przyczyną był alarm przeciwlotniczy, który ponoć właśnie wtedy obowiązywał w tym obwodzie. Ja raczej stawiałem na swoiste postsowieckie podejście służb mundurowych do cywilów. Bo odprawa szła w dość wolny ale dziwny sposób. Jedni mieli czekać, inni wchodzić. Nikt z Ukraińców przekraczających granicę nie komentował, więc i my cierpliwie czekaliśmy na naszą kolej. Nie czuliśmy się faworyzowani, czy też dyskryminowani względem całej reszty oczekujących. Pan z odprawy paszportowej okazał się miły, natomiast pani z odprawy celnej nie podobała się forma w jakiej podałem paszporty. Do póki nie zrobiłem tego na jej modłę, nie odbierała ich ode mnie. Dla sprawiedliwości trzeba przyznać, że tylko ja podawałem je trzymając jeden na drugim, a nie jeden w drugim. Takie to swoiste obyczaje. Nikt nas nie przeszukał, nie pytali też, czy coś wwozimy. Ważne były tylko dokumenty, które w końcu w komplecie odzyskaliśmy.
Czerwone pieczątki na talonie dumnie ogłaszały sukces operacji granica. Pozostało ów talon, który zyskał nową nazwę „Talon na Balon” oddać na ostatnim granicznym punkcie kontrolnym. I byliśmy już pełnoprawnie na terytorium Ukrainy. To był chyba jeden z dwóch momentów w tym kraju, kiedy poczułem niepokój. Teraz życie mojej rodziny zależało od moich decyzji. Jedną, aby tu przyjechać, już podjąłem, czy była słuszna? Była też taka przerażająca myśl, że od tej pory nie na wszystko mam wpływ, element przypadku nabrał nowego wymiaru. Uspokajała mnie myśl, że jesteśmy w jednym z najbezpieczniejszych terenów tego kraju. Rakiety spadają tutaj bardzo rzadko.
Marta lęk czuła jeszcze przed wyjazdem z polski i na tym etapie podróży nadal jej towarzyszył. Do celu zostało nam naprawdę niewiele, więc oboje chyba w głębi duszy czuliśmy, że trzeba ją kontynuować. Dysponując wcześniej ściągniętą mapą offline dla terenów, które nas interesują, kierowaliśmy się do punktu na mapie, którym była Cerkiew pod Łuckiem. Namiary te, jeszcze w Polsce dostaliśmy od naszych dziewczyn. Był to nasz punk zborny. Sto kilkadziesiąt kilometrów drogami lepszymi niż te, które żegnały nas w Polsce szybko doprowadziły nas do Łucka. Po drodze punkty kontrole wojska, gdzie żołnierze dokonywali wyrywkowej kontroli.
Nas nikt nie zatrzymywał. Widocznie nie wyglądamy na Kacapów. Kacap to słowo dość powszechne, które we wszystkich odmianach usłyszysz się w Ukrainie. Oznacza Ruska i raczej nie jest odbierane pozytywnie. My natomiast po początkowych niepokojach jechaliśmy już naładowani pozytywnymi emocjami. Wreszcie po prawie trzech miesiącach spotkamy się z Naszą Rodziną.
Kiedy dojechaliśmy, uścisków nie było końca. Dotarliśmy w wigilię około godziny piętnastej. Jednak ze względu na pracę Żeni, męża Anastazji, w sklepie spożywczym, z kolacją wigilijną musieliśmy poczekać do godziny dwudziestej. Czas ten spędziliśmy przy latarkach. Ja sam dokształcany byłem przez ojca rodu Olecha przy „samohonie” (samogon) z historii Ukrainy, z obecnej sytuacji politycznej na świecie oraz z kartografii. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, a w sprawach spornych kiedy już włączyli prąd, internet zawsze trzymał stronę Olecha.
O mężczyznach „naszych dziewczyn”, słyszeliśmy bardzo dużo przez te wszystkie miesiące. Miałem wrażenie, jakbym każdego z nich znał. W rzeczywistości okazali się dokładnie tacy, jak nam ich opisywały. Każdego z nich bardzo polubiliśmy, mimo, że każdy z nich się różnił. Tuż przed wigilią ustaliliśmy, że w języku ukraińskim lepiej nie używać słowa choinka, przynajmniej nie przy dzieciach, bo oznacza ono dokładnie to, co po polsku oznaczałoby zamieniając literkę O na U oraz I na J. Z zazdrością więc patrzyłem na yalynkę, która mimo uciętego wierzchołka starała się przebić sufit. W porównaniu do naszego drzewka, wyglądała wręcz gigantycznie.
Zasiadając do kolacji wigilijnej, odmówiliśmy modlitwę. Wieczerza w zasadzie nie różni się od naszej, no może poza tym, że nie dzielą się opłatkiem oraz tym, że tradycyjnym daniem głównym jest kutia, która zaskoczyła mnie bardzo słodkim smakiem. Większość potraw mimo znajomego wyglądu, różni się detalami przyrządzania, co odróżnia je w smaku. Nie jestem ekspertem kulinarnym, lecz jeśli miałbym określić zasadnicze różnice, to w kuchni ukraińskiej jest mniej przypraw a więcej naturalnych składników. Potrawy są delikatniejsze ale z pewnością nie lżejsze. Jest to kuchnia pełnotłusta w pełnym tego słowa znaczeniu. Przykładem tego mogą być gołąbki naszej gospodyni Olchy, które przygotowywała w kuchni letniej opalanej drewnem. Zajadałem się nimi bez umiaru.
Najbardziej jednak urzekła mnie atmosfera tej kolacji, którą ja pamiętam z dzieciństwa. Modlitwa i specyficzny czar, jakiego obecnie na próżno szukać w Polsce. Ciężko ubrać to w słowa, lecz nie było nerwowego zamieszania, napięcia, żeby wszystko wyszło według planu. Natomiast był uśmiech i radość ze spotkania najbliższych. Spoiwem całej rodziny bezspornie jest wspomniana przed chwilą Olcha. Daje ciepło i ognisko domowe. Razem z mężem Olechem, tworzą dom do którego wszyscy chcą przyjeżdżać. W takiej to sielance doczekaliśmy nocy. Podobnie jak w Polsce w tym czasie chodzi się do kościoła na pasterkę, tutaj idzie się do cerkwi na służbę. Wcześniej chodzono na trzecią w nocy, jednak ze względu na komendantską hodyne (godzinę policyjną), uroczystość została przełożona na godziny poranne. My niestety ze względu na zmęczenie i ogrom emocji przespaliśmy smaczne ten czas. Rano, kiedy już wstaliśmy przywitał nas śnieg. W nocy napadało około 8cm. Wystarczyło to, aby jeszcze bardziej wzbogacić atmosferę świąt. Po powrocie gospodarzy ze służby w cerkwi zjedliśmy wspólne śniadanie. Dzieci odśpiewały kolędy, za co dostały cukierki i pieniądze. Na tym zasadniczo skończyły się podarunki. Nie ma tradycji obdarowywania się niezliczoną liczbą prezentów wśród dorosłych. Może dzięki temu, święta mają mniej komercyjny a bardziej duchowy charakter. Dla nas jednak zrobiono kilka wyjątków. Jako pierwszy dostaliśmy chyba najcenniejszy prezent. Na fragmencie kacapskiej rakiety, która spadła na Kijów dzieci narysowały flagę Ukrainy, wewnątrz tej flagi widnieje czerwonobiałe serce! Fakt obrócenia kolorów polskiej flagi dodaje jeszcze więcej autentyzmu. Ten symbol przyjaźni i zbliżenia między naszymi narodami, jest odczuwalny w każdym oddechu Ukraińskiego powietrza. Gdziekolwiek się nie pojawialiśmy, słowo Polska lub Polacy zawsze rysowało uśmiech na twarzy.
Należy pamiętać, że byliśmy w epicentrum zdarzeń sprzed osiemdziesięciu laty, w miejscu Rzezi Wołyńskiej, kiedy to na tych terenach z rąk ukraińskich nacjonalistów UPA zginęło około 55 tyś. Polaków, oraz z rąk Polaków około 2,5 tyś. Ukraińców. Co teraz na temat rzezi myślą młodzi Ukraińcy? Trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć. Chyba nie do końca rozumieją dlaczego tak się stało, może między sobą są bardziej wylewni, natomiast ze mną raczej unikali tego tematu. Należy pamiętać, że każdy kraj pisze swoją historię i każdy tłustym drukiem swoje krzywdy wypisuje. Mało kto w Polsce wie, jak przez wieki mozolnie Polacy pracowali na nienawiść Ukraińców. Zatem, tym bardziej cieszy, że obecne pokolenia po obu stronach, są mądrzejsze od naszych dziadów. Pewnie niejeden Banderowiec (ukraiński nacjonalista z UPA) z tamtych czasów w grobie się przewraca widząc flagi Ukrainy, Polski oraz UPA razem. Co ku mojemu zdziwieniu, wcale do rzadkości nie należy. Mam takie wrażenie, że dzieci są wychowywane w duchu patriotycznym i przyjaźni między naszymi narodami. Co jest dobrym prognostykiem na przyszłość.
O przyjaźni i wdzięczności można dużo mówić, jednak czyny i spontaniczne gesty zastępują wszystkie słowa. W Ukrainie jest żywa tradycja kolędowania. Do domu zachodzą kolędnicy i wyśpiewują kolędy. Nie wiem jak było w innych latach, ale w tym roku najczęściej śpiewano „Niczka ta jasnaja” Przepiękna kolęda sławiąca Boga, pokój i ludzi dobrej woli. Kiedy śpiewały ją dzieci w kraju ogarniętym wojną, nie sposób było powstrzymywać łez. W tej dziedzinie prym wiodła Marta, która postanowiła sama wziąć udział w kolędowaniu i z naszą dziecięcą delegacją kolędników, ruszyła po pobliskich wioskach. Zdradziła później, że jeszcze nigdy nie została wyciskana przez tak wielu obcych, a jednak bliskich jej ludzi. Co chyba najbardziej oddaje ducha dzisiejszej Wołyńszczyzny.
Między wioskami jeździli maszyną (samochodem), co ciekawe w takich niedługich trasach ilość osób, na które zarejestrowany jest samochód, jest tylko sugestią pozwalającą ocenić komfort podróży. Nikogo nie dziwił widok czterech dorosłych i trojga dzieci wysiadających z pięcioosobowego auta. Istnieje taki umowny podział dróg na „nasze”, czyli te wokół domu i resztę, gdzie przepisy już obowiązują.
Wracając do kolędowania, jest to cały ceremoniał. Kolędnicy wchodzą bez zaproszenia do domu. Stając w sieni, zaczynają śpiewać. Kolęda musi być wyśpiewana w całości do ostatniej zwrotki. W odpowiedzi, gospodarz lub gospodyni, specjalną formułką dziękuje za Chrystusa przyniesionego do domu. Po czym kolędnicy, jeśli są to dzieci, otrzymują czekolady i drobne pieniądze. Bywa, że przed domem stoi kolejka kolędników. Taki korowód kolędowania trwa przez cały pierwszy dzień świąt. Z tym, że w miarę starzenia się dnia, kolędują też coraz starsze osoby. Są to na przykład panie reprezentujące cerkiew lub znajomi, którzy postanowili kogoś odwiedzić.
Nie związanym ze świętami, ale dość powszechnie zauważalnym elementem tradycji jest patriarchat. To mężczyzna podejmuje decyzję w imieniu rodziny, ale ponosi też za te decyzje odpowiedzialność. Kobiety o wiele częściej niż w Polsce pytają też mężów lub ojców o zdanie i bardzo często biorą te opinie pod uwagę. Podkreślają też zaufanie do ich mądrości. Akurat w przypadku mężów naszych dziewczyn nie mam najmniejszych wątpliwości, ale bardzo często z rozmowy wynika również, że to zasada powszechna w całej Ukrainie. Nie znaczy to w żadnym przypadku, że Ukrainki to dziewczyny zahukane lub nieporadne, wręcz przeciwnie! Zwyczajnie, w swojej mądrości uznają, że mężczyzna jeśli chce nim być w całym tego słowa znaczeniu, to musi na to zasłużyć i wykazać się jako facet.
Próbowałem wytłumaczyć istotę naszej polskiej, obyczajowej wojenki. Mówiłem o PiS i o tęczowych, że się tłuką na wartości, żeby zbijać kapitał polityczny. Ale ludziom, których kraj ogarnięty jest wojną, wytłumaczyć takich głupot nie sposób. Zmartwienia są całkowicie inne. Czy zachód nadal będzie przesyłał zbroję (uzbrojenie)? Co ciekawe, słowo zachód oznacza tutaj też Polskę. Prezydent Andrzej Duda traktowany jest jako mąż stanu i wielki przyjaciel Ukrainy. Polskę, uważa nie za lidera pomocy oraz kraj, który mobilizuje inne do tej pomocy. Pamięta się tu o każdej większej partii uzbrojenia. Nawet samoloty Mig, które finalnie na Ukrainę nie dotarły, są pamiętane jako wielki gest.
Wołyń, to taki dziwny obwód, z jednej strony wojny tutaj nie ma, są częste alarmy lotnicze, wyłączenia prądu, zawirowania gospodarcze. Ale dla ekipy telewizyjnej, nie byłby to najlepszy teren do zrobienia materiału o wojnie. Z drugiej strony, do granicy z Białorusią jest sto kilometrów, więc istnieje duże prawdopodobieństwo ataku. Przypomina to życie na aktywnym wulkanie. Każdy ma zainstalowaną na telefonie aplikację, w której są aktualne alarmy przeciwlotnicze.
Jak ważny jest telefon, pokazuje przykład, kiedy włączyli prąd. Od razu kazali nam podłączyć telefony do ładowania. „Taki u nas reżim” - powiedział Olech wskazując na telefon i gniazdko. Mój telefon, sparowałem z siecią WiFi, żeby mieć kontakt ze światem. Roaming danych w sieciach Ukraińskich jest drogi, więc jeśli nie trzeba, lepiej go unikać. Co ciekawe, dość szybko okazało się, że Internet jest częściowo blokowany. Przykładowo, blokowane były szyfrowane połączenia do Polski. Oczywiście komunikatory typu Skype działają, ale już VPN z moim serwerem nie działał. Dostęp do serwisów informacyjnych jest pełen. Każdy może czerpać informacje skąd ma ochotę. Wprawdzie na kacapskie strony nie wchodziłem, więc tego akurat nie wiem, ale nawet jeśli ktoś je odwiedza, to raczej w celach kabaretowych niż informacyjnych.
Na świętowaniu i słuchaniu opowiadań o błędach jakie popełniła Ukraina w minionych latach, rozmowach o końcu wojny, czy oglądaniu starych fotografii, minął nam prawie cały dzień. Byliśmy jeszcze dwa razy na spacerze z sankami. Nasz syn poznał łabędzie, dzikie gęsi, świnki i inne dla niego nadal dziwy natury. Co ciekawe, chodząc między domkami jednorodzinnymi we wsiach, ani razu nie poczułem tak charakterystycznego dla polskiej wsi zapachu z komina. Wszyscy mają gaz. Każdy, nawet najmniejszy domek opalany jest błękitnym paliwem. W naszym był piec gazowy, w którym do działania nie potrzeba prądu, więc kiedy go wyłączali ogrzewanie nadal działało. Taka hybryda pieca na drewno, z piecem gazowym. Kiedy zabrakłoby gazu, zawsze można palić drewnem. Często w rozmowach z Ukraińcami słyszę o uproszczaniu lub niekomplikowaniu sobie życia. Właśnie dzięki tej pragmatyczności, obudziliśmy się kolejnego dnia świąt w ciepłym domu.
Dzień upłynął na odwiedzinach u reszty dziewczyn, które mieszkały z nami w
Polsce. Byliśmy u Walentyny i jej męża Maksymiljana oraz u Oksany i Wasylija. Odwiedziliśmy
też Zamek w Łucku. Gdzie na ogłoszenie naszego przyjazdu postanowiłem bić w dzwon.
Później dopiero przeczytałem, że zabronione... Ale pani kustosz chyba mi to
wybaczyła, bo życzyła tylko miłego wieczoru. Zeszliśmy też do podziemi
zamkowych w których usytuowana jest wystawa dawnych wynalazków. Tam
nietuzinkowej urody przewodniczka poinformowana, że są w grupie goście z Polski,
za punkt honoru postawiła sobie przekazanie całej wiedzy w przystępny dla nas
sposób. Patrząc głęboko i nieprzerwanie w oczy mówiła powoli i wyraźnie
modulując głos, niczym w sztuce teatralnej. Dokładnie tak jakby chciała nas po
kolei zahipnotyzować. Co chwilę dopytując, czy rozumiemy. Nasze zapewnienia, że
tak, chyba nie do końca ją satysfakcjonowały, bo spojrzenie nie stawało się
choćby trochę mniej przenikliwe. Z całej wystawy najbardziej pamiętam oczy i
melodyczny głos tej pani i to o dziwo nie z powodu jej urody.
Wieczór jak zwykle spędziliśmy na pogłębianiu więzi i odkrywaniu podobieństw języka, w czym nieodzownie pomagał alkohol. Ten naprawdę działał cuda. Przykładowo z Olechem mieliśmy bez niego kompletny paraliż komunikacyjny. Po czym wystarczał naprawdę symboliczny toast za sprawy ważne i mogliśmy prowadzić pogłębianą dyskusję geopolityczną. Zdecydowanie odwrotne doświadczenia mam niestety z Anastazją, która przyjeżdżając do polski nie znała w ogóle naszego języka. Już po trzech miesiącach potrafiła poprawiać mnie w mojej grafomani, lub totalnie zakłopotać pytaniem z zasad języka polskiego. Niestety nie mogłem mierzyć się z nią jak równy z równym, bo pani doktor anglistyki na uniwersytecie, ma talent do wszystkich języków świata. Zresztą z Anastazją wiąże się anegdota z pierwszych dni jej pobytu. Z jej najmłodszym synem wracaliśmy ze szczepienia, przejeżdżając obok parku Cytadela w Poznaniu. Chcąc przedstawić moje rodzinne miasto, mówię w języku, który nawet nie przypomina angielskiego, że tutaj jest Cytadela. Nastka pyta, co to cytadela? Ja na to, czy wie co to Central Park w Nowym Jorku? Na to Nastka, że wie, bo mieszkała obok. Od tego momentu straciłem ochotę na poszerzanie horyzontów Anastazji i grzecznie ustawiłem się w szeregu.
Pamiętam też, kiedy w trochę inny ale nie mniej
spektakularny sposób, zgasiła mnie tym razem Valentyna. Były to pierwsze
tygodnie naszej znajomości. Vala jak później sama przyznała, miała jeszcze
pewną blokadę językową. W mojej opinii stan ten zmieniał się wraz ze stanem
ekscytacji, wtedy słowotok się nie kończył. No ale od początku. Rankiem kiedy pierwszy raz
w tym dniu spotkaliśmy się przypadkiem na przystanku autobusowym. Podszedłem uradowany,
że mogę porozmawiać i pełen wigoru zaczynam nawijać. Kiedy skończyłem mój kilku
zdaniowy wywód, w odpowiedzi usłyszałem melodycznie brzmiące pozdrowienie „Miłego
dnia”, okraszone uśmiechem godnym pani w restauracji pytającej czy smakowało. Do tego zamaszyste machanie dłonią na do widzenia.
Tak zamaszyste, jak byśmy stali po przeciwległych stronach ulicy. Nas natomiast
dzielił zaledwie metr. W pierwszym odruch, zdezorientowany odwróciłem się
obierając kierunek na żłobek do którego odprowadzałem syna. Dość szybko jednak
zrozumiałem, że przyczyną takiej reakcji Vali było zakłopotanie ze względu na
problemy z odpowiedzią. Przez kolejne dni wszyscy śmialiśmy się z tego zdarzenia.
A Vala opowiadała, że dzień wcześniej koleżanki z pracy trenowały z nią polski
akcent, właśnie na zwrocie „miłego dnia”.
Oksana natomiast prezentowała trzeci, odmienny od poprzednich sposób komunikacji. Bez znaczenia na jakim etapie znajomości języka polskiego była, zawsze powiedziała to co chciała. Po czasie zauważyłem u Oksany olbrzymi talent dyplomatyczny. Potrafiła powiedzieć Ci, że masz spadać, w taki sposób, że poczułeś radość na myśl o zbliżającej się podróży. Talent ten przejawiał się umiejętnością poprowadzenia rozmowy w ten sposób, że samemu proponowało się to, o co Oksanie chodziło. Przykładowo kiedy chciała, żeby coś jej naprawić, pytała czy masz może pożyczyć śrubokręt bo ma mały problem z naprawą. Nigdy się jej nie przyznałem, że wiem jak to działa. Natomiast bardzo chętnie dawałem się zmobilizować do tych działań, bo w komplecie z talentem dyplomaty, zawsze kroczył ponadprzeciętny ostry ale celny i fantastyczny humor. Za który zawsze Okasnę bardzo będziemy cenić.
Zresztą to samo tyczy się wszystkich dziewczyny i ich dzieci. Wiele wspaniałych wspomnień i emocji, które w Marty i moim sercu zostaną na zawsze.
Tym trudniej było nam szykować się
do wyjazdu, bo w Ukrainie zostawała nasza rodzina i część naszego serca. Ta piękna
ziemia żegnała nas w apokaliptyczny sposób. Kiedy obdarowani prezentami wracaliśmy
w stronę polskiej granicy, pewien widok zrobił na mnie przeogromne wrażenie.
Nie bałem się rosyjskich nalotów, czy punktów kontrolnych z żołnierzami w umocnionych
posterunkach. Skonsternował mnie widok całkowicie zaciemnionego miasta, z bryłami
budynków majaczącymi na tle nocnego deszczowego nieba. Tylko reflektory starego
Fiata rozświetlały ulice z podążającymi gdzieś w oddali przechodniami. Te
ciemne postacie, dzierżyły w dłoniach pojedyncze źródła światła, którym
oświetlały sobie drogę. Wyglądało to wszystko jak plan jakiegoś
katastroficznego filmu, z tą różnicą, że my nie byliśmy w studiu filmowym.
Dojeżdżając do granicy, nauczeni doświadczeniem staraliśmy się dokładnie naśladować innych podróżnych, żeby znów nie mieć zatargu z Ukraińskimi służbami. Tym razem jednak, celnicy i żołnierze żegnali nas w bardzo sympatyczny sposób. Za to polskie służby, postanowiły być opryskliwe.
Może, że to taka zabawa w złego i dobrego policjanta. Gdzie złym policjantem jest strona przyjmująca podróżnych. Tak czy inaczej, Polacy zarekwirowali nam gruszki, jabłka i gotowane mięso do kanapek z koszyka śniadaniowego. Produkty stanowiły z pewnością zagrożenie dla Rzeczpospolitej. Natomiast o granatnik na granicy nikt nas nie zapytał…
Za wszystkie piękne chwile dziękujemy naszym przyjaciołom, którzy stali się naszą rodziną.
Renard
"Jedyne co dobre w tej wojnie, to to, że w planach Boga było nas połączyć"
Komentarze
Prześlij komentarz